Bateryjka z nadzieją

Pamiętam, że wpisując się pierwszy raz w komentarzach “Cichego zabójcy”, płakałam tak bardzo, że nie dostrzegałam przepływających przed mymi oczyma literek, wszystkie mi się zlewały a ta bardzo pragnęłam poskarżyć się tym dziewczynom, co mi się przytrafiło. Znalazłam tam przyjaciółki i pocieszenie, znalazłam tam bateryjkę dla mojej nadziei, którą świat zewnętrzny ciągle, nawet do dziś próbuje mi rozładować.

 

Włączona w machinę leczenia onkologicznego, często jestem postrzegana tylko poprzez swoją kartę przebiegu choroby, której to okładka w lewym, dolnym narożniku ma po dziś dzień nadruk o treści: “Data zgonu”. Natrafiam na ten napis tuż pod moim imieniem zawsze wtedy, gdy jestem w gabinecie, lekarz wyciąga zawartość teczki ,a tuż przy mnie kładzie jej okładkę tym samym dając do zrozumienia, że przecież i tak leczenie zmierza w jednym kierunku.

 

Mam czasami do dziś ochotę głośno krzyczeć, bardzo głośno, tak by ktoś wreszcie usłyszał moje wołanie: – Pragnę żyć! Z tymże pragnieniem w trakcie chemioterapii trafiłam do Akademii Walki z Rakiem wg Simontona, miejsca gdzie według mnie powinien na dzień dzisiejszy trafić każdy chory nowotworowo. Przeszłam tam sześć spotkań mających na celu zwycięstwo nad chorobą nowotworową. Relaksacja, wizualizacja, joga, to zaledwie niektóre z proponowanych tam zajęć. Jednak główną i najważniejszą rzeczą, którą z tych spotkań wyniosłam to umiejętność postrzegania rzeczywistości poprawnie, nie pozytywnie. Wbrew pozorom ogromna to różnica. Moja choroba wstrzymała się, wartość markerów jajnikowych spadła, jednak poprawy samopoczucia nie było.

 

Lekarz rodzinny owszem zainteresował się tym problemem, ale ograniczył się jedynie do zapisania środków antydepresyjnych, oraz plastrów przeciwbólowych Transtec, których to zaniechałam używać. Ograniczyłam się jedynie w razie ostrego bólu do Cetonalu. Nie potrafiła mi właściwie wytłumaczyć istnienie bólu, opierała się na poważnej operacji, której skutki można długo odczuwać. Któregoś dnia moja Pani lekarka w trakcie wizyty, przy której towarzyszył mój mąż, powiedziała nam jak teraz, po ustaniu menstruacji szybko zacznę się starzeć, pojawią się zmarszczki, skóra moja zwiotczeje, następować to będzie szybciej niż u innych kobiet. Byłam przygnębiona, jednak nie z powodu tych informacji, o których już i tak wiedziałam wcześniej z podręczników, ale raczej z powodu mojego męża, na którego twarzy pojawiło się wtedy przerażenie, którego nie potrafił ukryć. Nasza rodzina należała do tak zwanych patologicznych, mąż w zakładzie pracy był idealnym wręcz pracownikiem, w domu naprawdę cudownym mężem, jednak jedynie wtedy, gdy był trzeźwy co z czasem stawało się naprawdę rzadkością, wynikającą jedynie z konieczności pójścia do pracy. W chwilach trzeźwości nie potrafił z nami rozmawiać o problemie. Dla niego winę i tak ponosiłam ja, a wspierany przez swoją rodzinę znajdował tego potwierdzenie. Nadal pił, bił, znęcał się nad nami zarówno psychicznie jak i fizycznie. Alkoholik z zespołem zaburzeń świadomości i towarzyszącymi temu iluzjami, oraz omamami zarówno wzrokowymi jak i słuchowymi. Nie zdawał sobie sprawy, co czyni pod wpływem alkoholu, natomiast gdy trzeźwiał miał żal do nas, że z nim nie rozmawiamy, nie rozumiał, dlaczego w naszych oczach tracił szacunek, że nasze życie z nim to przede wszystkim brak poczucia bezpieczeństwa, dodatkowy dla mnie i dzieci lęk o to, co przyniesie przyszłość. Nazywał mnie łysym zombi, potrafił nocami wchodzić pijany do mego pokoju i budzić mnie pytając:

 

– Czy łyse zombi już zdechło?

 

Nie “zdechłam”, modliłam się wtedy żarliwiej o życie, płacząc błagałam o pomoc, jeszcze mocniej pragnęłam wyzdrowieć, by mieć siły by wszystko to przetrwać. Byłam bardzo osłabiona, głodna, moja waga wynosiła zaledwie 45 kg przy wzroście 170 cm jednak nie poddawałam się. W Akademii Walki z Rakiem nauczono mnie rozpoznawać ludzi, którzy sprzyjają memu zdrowieniu jak i tych, którzy działają w sposób całkiem przeciwny, niestety do tych drugich należał tylko mój mąż, to jedynie jego obdarowałam czerwoną kartką, jednak i tak nie rozumiał co znaczył mój gest. Nikomu nie powiedziałam o tym co dzieje się w moim domu. Udawałam, że mój dom jest wspaniały, idealny, że mąż mój bardzo się troszczy o mnie, nie mogłam przecież powiedzieć, ze pijany siedzi z nożem w ręku przy lodówce i pilnuje znajdującego się w niej jedzenia. Nadal dla otoczenia był kochającym mężem, troszczącym się o swoją ciężko chorą żonę. Zdarzały się takie chwile, kiedy myślałam o tym, by wreszcie zasnąć. Zasnąć i nie zbudzić się więcej. Jednak ciągle wstrzymywały mnie przed tym myśli o moich dzieciach, większy lęk czułam o nie niż o samą siebie. Wierzyłam, że kiedyś wszystko to musi się wreszcie zmienić.

 

W trakcie tych jakże trudnych dla mnie i dla całej mojej rodziny dni, pisałam blog, mój wirtualny pamiętnik o tym jak bardzo się boję, jak bardzo pragnę by coś się wreszcie w moim życiu zmieniło. Jego tytuł: “Rak jest moją szansą” oddaje w pełni jak ogromną nadzieją obdarzyłam swoją chorobę. Tak wiele razy myślałam o tym dlaczego ja, dlaczego mi się Ona trafiła, przecież i tak miałam tak ciężkie życie, którego nawet przy pomocy specjalistów nie potrafiłam zmienić. Zrozumiałam, że choroba jest ostatnim sygnałem, by przeprowadzić te zmiany, że ich ciągły brak w moim życiu jest między innymi właśnie jej wynikiem. Wszystko zaczęło układać się w zrozumiałą dla mnie całość, gdy nieoczekiwanie wraz z kilkoma innymi rodzinami dostaliśmy wypowiedzenie z mieszkania.

 

Nastąpiło to krótko po tym, gdy córka będąc w zagrożonej ciąży została pobita przez swego własnego ojca. Wezwała Policję i w ten sposób otrzymałyśmy kolejną tzw “Niebieską Kartę”. Jeszcze w drodze do Izby Wytrzeźwień mąż dzwonił do córki grożąc jej za to, że wezwała funkcjonariuszy. Nawet w takiej sytuacji nas straszył! Po powrocie nie rozmawialiśmy ze sobą, córka była w szpitalu, groziła jej utrata dziecka, nie odwiedzał jej, nie interesował się co się z nią dzieje, któregoś dnia dał mi na dwa bilety siedem złotych bym ją odwiedziła w szpitalu i odszedł od nas…